piątek, 30 września 2011

Kigali welcome to

Mamy już jeden dzień spóźnienia w relacjach, ale co to w tutejszej rzeczywistości. Tak, jesteśmy już w Kibeho, dostaliśmy pokoik na końcu internatu dla chłopców, w kącie ustawiliśmy centrum dowodzenia, załadowaliśmy sobie całodobowy internet, a maszt gsm mamy tuż za ogrodzeniem. Dorzucając do tego jeszcze fakt, iż mieszkamy na szczycie wzgórza, to warunki "łącznościowe" mamy wspaniałe.



O samym Kibeho będzie trochę później. Nie znaleźliśmy się tutaj przecież od razu. Najpierw było miasto rekinów niemieckiej finansjery:

Frankfurt nad Menem
W oczekiwaniu na lot zdążyliśmy przemierzyć miasto wzdłuż i wszerz, zawędrowaliśmy nawet na samą giełdę:


 
Funduszy na wyprawę jednak nie przybyło, wręcz przeciwnie. Oprócz rezerwowych euro wydanych na niezbędne napoje, straciliśmy też sporo sił, które odzyskaliśmy dopiero dziś. Po kilku wcześniej nieprzespanych nocach nie pomogła też drzemka w miejskim parku. Dalsza podróż w bezlitosnych lotniczych fotelach oraz oczekiwania na boarding skutecznie pogłębiały naszą apatię. Na dowód, że nie byliśmy w tym osamotnieni, warto przytoczyć poniższą fotografię:

Lotnisko w Addis Abebie. Gate nr 9

Ale po dotarciu do stolicy - Kigali, ileż nastąpiło radości:


Ze strzaskaniem się "na heban" może być problem


W końcu to początek lekkiej pory deszczowej, byliśmy przygotowani. Nie spodziewaliśmy się tylko incydentu, który nastąpił parę chwil później. Nie ma się czym chwalić, gdyż po odebraniu nas przez Siostrę Janę i Gosię, na skutek ogólnej radości, która rozprężała nas coraz mocniej, popełniliśmy rzecz niewybaczalną, której nawet w Polsce nikt z nas nie praktykuje. Spuściliśmy naszą pełną bagaży Toyotę (choć zamkniętą) na moment z oka. Już po chwili zainteresował się nią pewien pełen wdzięku lokalny spacerowicz. Bohaterska szarża Jany w poprzek ruchliwej jezdni, połączona ze zdecydowaniem wyrzuceniem go zza kierownicy uchroniła nas przed niechybnym trudnym początkiem pobytu w Rwandzie. Nowy kolega niestety wyrwał w długą, na co z Bananem zareagowaliśmy spontanicznym sprintem, natychmiast zyskując pomoc w postaci ulicznej gawiedzi. Pogoń zakończyła się na szczęście szybko i brutalnie - przyciśnięciem klienta do ziemi. 

Bohater ostatniej akcji

Odzyskaliśmy, co mieliśmy i jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy w podróż do Kibeho. 



Ta przebiegała już spokojnie. Nie liczę tutaj wypadku, dwóch ciężarówek porzuconych na drodze i przewróconej cysterny na poboczu, która eksplodowała kilka dni wcześniej paląc okoliczny las. Jana jednak doskonale czuje się za kierownicą w takich warunkach. 

Jest nieźle ;)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz